niedziela, 17 sierpnia 2014

Od Anhyi- Konkurs 1

Z samego rana zaraz po śniadaniu spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do torebki i wyszłam. Byłam podekscytowana wycieczką, ale i przestraszona. Wiedziałam co się dzieje na trasie do Morskiego Oka. Kiedy autokar zajechał na podjazd zrobiło mi się niedobrze, miałam chorobę lokomocyjną.
-Hej, Anhyi! Idziesz?
Zorientowałam się, że wszyscy już wsiedli i stałam sama na placu, a Johnny machał na mnie w drzwiach autokaru.
-Taa, już, już- mruknęłam i szybko do niego podeszłam.
Przed nami był kawał drogi. Johnny zaoferował, że usiądzie obok mnie z przodu autokaru.
-Dobrze się czujesz?- spytał. Musiałam wyglądać co najmniej jak zombie, bo patrzył na mnie z taka troską, że nawet się uśmiechnęłam.
-Wszystko okej, chciałabym po prostu trochę posiedzieć... sama- powiedziałam tak cicho, ze przez chwilę miałam nadzieję, że Johnny nie usłyszy.
Anhyi, co ty wyprawiasz?!- skarciłam się- On jest dla ciebie miły, a ty co robisz niewdzięczna szmato?!
-Dobra, idę, ale jak tylko będziesz czegoś chciała daj znać- wypowiedział te słowa w miarę ciepłym tonem, ale słychać w nich było urazę.
Chciałam go poprosić, żeby został, ale w porę ugryzłam się w język. Jeszcze by uznał, że robię mu jakąś łaskę, pozwalając obok siebie siedzieć. Teraz już za późno.
Westchnęłam cicho i resztę drogi patrzyłam przez okno uparcie ignorując nieprzyjemne uczucie w żołądku.
***
Kiedy nareszcie dojechaliśmy do Palenicy Białczańskiej wysiadłam z autokaru pierwsza i wzięłam kilka głębokich oddechów na świeżym powietrzu. Przez chwilę nawet byłam zadowolona, ale i ta namiastka szczęścia wygasła, kiedy zobaczyłam pierwszą dorożkę ciągniętą przez dwa wycieńczone, spragnione konie.
Instruktorka Elizabeth szybko i wprawnie nas przegrupowała.
Droga była prosta, asfaltowa i nie szła ostro w górę tylko była łagodna. Wlekłam się na samym końcu grupy, zastanawiając się, po co ci ludzie męczą tak te biedne konie. Przecież to tylko 8 km prostej drogi! Nie mogliby się kawałeczek przespacerować? Patrzyłam na ludzi siedzących w dorożkach- było parę starców i dzieci, ale w większości dorośli, którzy na pewno byli w stanie o własnych siłach pokonać ten, przecież krótki dystans.
Moje rozmyślania przerwał Johnny pojawiając się nagle tuż obok mnie, niczym zjawa.
-O czym myślisz?- spytał.
-Zgaduj- mruknęłam, wskazując ruchem głowy przejeżdżającą obok dorożkę.
Chłopak westchnął, jakby bał się mojej odpowiedzi.
-Nic na to nie poradzimy.
-Wiem- przyznałam z roztargnieniem- ale ktoś mógłby. Wystarczy wznieść protest, zaprowadzić sprawę gdzie trzeba, a potem tylko patrzeć jak zamykają tych morderców koni w więzieniu.
 Z ciemnych chmur na niebie zaczął siąpić deszcz.
-Mało prawdopodobne. Poziom inteligencji ponad 80% obywateli naszego kraju...
Johnny'emu przerwało zamieszanie przy jednej z dorożek.
Nawet nie zdając sobie z tego sprawy podeszłam bliżej i patrzyłam, jak sfrustrowany baca odczepia karabińczyki jednego z dwóch podczepionych koni. Przyjrzałam się bliżej zwierzęciu- kulało na lewą, przednią nogę.
Mżawka zamieniła się już w ulewę, strumyki brudnej wody spływały rowami ulicy.
Góral wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i wybrał numer. Zrobiłam jeszcze parę kroków, żeby usłyszeć rozmowę.
-...potknął się, głupia szkapa!
-...- drugiego rozmówcy nie słyszałam.
-...dobrze, a co z tamtym?... Oczywiście, do widzenia.
Woźnica rozłączył się i spojrzał na rannego konia. Przez chwilę zdawało mi się, że będzie tak stał całą wieczność, ale on w końcu poruszył ręką, sięgnął do kieszeni... od razu zorientowałam się, co planuje.
-Nie może pan tego zrobić!- krzyknęłam- Tego konia można jeszcze uratować, nie musi zostać uśpiony.
-Zamknij się, gówniaro!- warknął baca- nie twoja sprawa.
W tym momencie wtrąciła się instruktorka Karina:
-Anhyi... proszę, chodź. Ten pan ma rację, to nie twoja sprawa...
-Nie wierzę, że pani jest po jego stronie!- wykrzyknęłam poruszona.
W tym momencie piorun uderzył w dąb na skraju drogi. Drzewo zapłonęło i z trzaskiem gałęzi upadło w poprzek jezdni, tarasując przejście. Konie podczepione do dorożek zaczęły się szarpać i zawracać. Ludzie zeskakiwali z wozów i uciekali, a przerażeni górale starali się jakoś zapanować nad chaosem krzycząc i klnąc na wierzchowce.
Nieświadoma tego, co robię podbiegłam do rannego konia, złapałam za jego ogłowie i odprowadziłam od płonącego pnia. Nie byłam pewna, co dalej robić. Gładziłam delikatnie chrapkę zwierzęcia, kiedy poczułam, jak ktoś łapie mnie za ramię. Odwróciłam się i zobaczyłam Johnny'ego.
-Potrzymaj go, zaraz wracam!- wcisnęłam mu wodze do dłoni i pobiegłam w stronę dorożek. Z przerażeniem stwierdziłam, że jedna z nich (ta z tylko jednym koniem) zajęła się ogniem, nie było już na niej żadnych ludzi- powsiadali do innych i odjechali.
Zaczęłam szarpać się z karabińczykiem przy ogłowiu konia. Ręce mi drżały, a mechanizm chyba się zaciął. W końcu szarpnęłam i urwałam jeden z pasków, na szczęście były słabej jakości. Obdarłam sobie dłonie, kiedy na nie spojrzałam widniały na nich smugi krwi. Koń zrozumiał, że jest wolny i odbiegł szybko od płonącego wozu. Ruszyłam za nim, ale nie mogłam go dogonić. Już się bałam, że zapędzi się do lasu, ale na szczęście instruktorka złapała go, kiedy przebiegał obok niej.
Prawie się uśmiechnęłam, ale zaraz pobiegłam do Johnny'ego i rannego konia.
-Musimy go zabrać do weterynarza- powiedziałam.
Instruktorka Elizabeth podeszła do nas.
-Zajmiemy się wszystkim, teraz najważniejsze zrobić coś, zanim ten pożar rozprzestrzeni się na cały las.
-Zadzwoniłam już po straż pożarną- oznajmiła Natalia.
Jakby na dowód tego w oddali usłyszeć się dało zawodzenie syreny alarmowej, które nasilało się z każdą sekundą.
Reszta poszła jak w zegarku, strażacy ugasili pożar, instruktorki zaprowadziły wszystkich uczniów na parking do znienawidzonego autokaru, a odpowiednie służby, wraz z weterynarzem na czele zajęły się końmi.
Tym razem poprosiłam Johnny'ego, żeby siedział obok mnie w autokarze.
-Wiesz... byłaś mega odważna- powiedział w końcu.
Wbrew własnej woli zarumieniłam się.
-Nie gadaj, chciałam tylko uratować konie. Ty przecież też przytrzymałeś tego rannego.
-Ale ty doskonale wiedziałaś, co robisz, nie spanikowałaś, a ja robiłem tylko to, co powiedziałaś. Byłem totalnie zdezorientowany.
Byłam zaskoczona. Ja? Ja niby miałam wszystko d o s k o n a l e opanowane? Że niby wiedziałam co robię?
-Działałam instynktownie, też byłam zdezorientowana.
-Ale jednak coś zrobiłaś- Johnny uparcie obstawiał przy swoim.
-Wiadomo już, co z tymi końmi?- spytałam nie tylko po to, żeby zmienić temat, naprawdę chciałam wiedzieć.
-Dyrektorka chce je odkupić- wtrąciła instruktorka Karina- Przynajmniej te dwa.
-Jak wspaniale- ucieszyłam się- Jak się nazywają i co to za rasy?
-Ronin- Gudbrandsdal i ten ranny Merro- Perszeron.
Kiedy dojechaliśmy w końcu pod bramę akademii oczywiście pierwsza wysiadłam z autokaru i wzięłam kilka głębokich oddechów, czułam się jednak, jakbym wciągała w płuca dym.
-Wszystko ok?- spytał Johnny podchodząc do mnie.
-Tak, jestem po prostu zmęczona, chyba pójdę już spać- odparłam wymijająco i poszłam do swojego pokoju.
Tam padłam na łóżko i wstałam dopiero rano, razem z budzikiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz