Potem jeszcze kilka razy pojechałyśmy z mamą w teren. Czasami gdzieś do lasu, a czasami włóczyłyśmy się po ulicach miasta. W końcu mama zaproponowała, żebyśmy pojechały na dłuższą wycieczkę. Z naszego miasta Prellenkirchen wybrałyśmy się aż nad Neusiedler See.
Było to daleko, ale jakoś dałyśmy radę. Kiedy już dotarłyśmy na miejsce było późne popołudnie, więc zatrzymałyśmy się w Campingplatz Breitenbrunn i poszłyśmy do restauracji na spóźniony obiad.
-Cudowna wycieczka- powiedziałam, kiedy wspólnymi siłami próbowałyśmy rozłożyć namiot.
-Zgadzam się. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się na taką wybierzemy- odparła.
Kiedy już namiot stał o własnych siłach poszłyśmy zobaczyć, co u koni. Sunny i Tassa stały w sąsiadujących ze sobą boksach. Wyglądały na zmęczone, ale i zadowolone.
Wyciągnęłam z kieszeni jabłko i przekroiłam je na pół. Jeden kawałek natychmiast wylądował między zębami Sunny'ego, natomiast drugi został starannie obwąchany przez unoszącą się nad nim chrapkę Tassy, a następnie także skonsumowany.
Zaśmiałam się widząc, jak konie przeżuwają owoc, a następnie domagają się kolejnego.
Wyszłam ze stajni, wczołgałam się do namiotu i niemal natychmiast zasnęłam.
Śniły mi się parzystokopytne galopujące przez łąki. Całe stado, na którego czele biegli Verdwaalde i Sunny. Zaraz za nimi Tassa i Rieede. A na końcu wszystkie inne konie- i te moje prywatne i te z SBA. To był cudowny sen, w którym nie było ludzi, były tylko konie i przesuwająca się pod ich kopytami zielona trawa. Nagle mój kąt widzenia stał się inny. Nie byłam już obserwatorem tego wszystkiego, teraz ja także biegłam. Przed sobą widziałam galopujące konie, a za sobą słyszałam tętent kroków innych kopyt. Wtedy to zrozumiałam, też byłam koniem. Spokojny galop zamienił się w szaleńczą ucieczkę. Konie ze stada zaczęły parskać i wierzgać. Ja także byłam niespokojna, obejrzałam się za siebie i mimo bujnej grzywy zasłaniającej widok zobaczyłam pomarańczowe płomienie muskające do niedawna zieloną trawę. W nozdrzach poczułam kłujący zapach dymu. Poczułam się senna, nie byłam w stanie dalej biec. zaczęłam zwalniać, a inne konie wyprzedzały mnie, uciekając przed pożarem. Tassa obejrzała się na mnie. Chciała się zatrzymać i mi pomóc, ale reszta stada pociągnęła ją za sobą. Przeszłam do stępa. Płomienie były coraz bliżej. Czułam, jak mój ogon zajmuje się żywym ogniem. Zdawało mi się, że kopyta topią się pode mną, nie byłam zdolna do zrobienia choćby jeszcze jednego kroku. Zatrzymałam się, a płomienie natychmiast opętały moje ciało. Stanęłam dęba, żeby zobaczyć, czy reszcie koni udało się uciec. Opadłam na spaloną ziemię i odetchnęłam z ulgą- stado było bezpieczne. Zarżałam jeszcze raz, zanim ogień przepalił mi struny głosowe, potem już tylko leżałam, czekając na to, co nadejdzie...
Obudziłam się z krzykiem na ustach. Chwyciłam się ręką za szyję- była w całości, mogłam mówić. Wzięłam kilka głębokich wdechów.
To tylko sen- powtarzałam sobie- To tylko sen.
Podniosłam telefon, była 04.13. Zamknęłam oczy i się odprężyłam. Znowu zasnęłam, tym razem jednak był to sen bez snów.
-Anhyi, wstawaj!
Otworzyłam jedno oko i ujrzałam zamglony obraz przedstawiający moją mamę, która trzymała w jednej ręce termos, a drugą potrząsała delikatnie moim ramieniem.
-No... wstaję...- mruknęłam i zamknęłam oko.
-Właśnie widzę.
Pozbierałam w sobie całą energie i podniosłam głowę z prowizorycznej poduszki, złożonej z bluzy.
-Wyspałaś się?- spytała mama.
-Taaa.
Usiadłam i z wdzięcznością przyjęłam termos z gorącą herbatą.
Potem poszłyśmy osiodłać konie i wróciłyśmy do domu. Kiedy byłyśmy już na Pamaerstraße i znalazłyśmy się w tak dobrze znanych mi okolicach odprężyłam się i usiadłam wygodniej w siodle. Już prawie nie pamiętałam mojego snu, ale wciąż jakby czułam zapach dymu. I wtedy usłyszałam krzyk:
-Ogień! Dom pani Walshenn płonie!
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz